Relacja J.Siwka

Moi drodzy, 

2 dni 6 godzin i 31 minut. Tyle zajęło nam pokonanie trasy wyścigu Rolex Sydney Hobart Yacht Race 2019 na pokładzie jachtu klasy Volvo Open 70 Maserati. Ale po kolei. 

Nasze treningi przebiegły zgodnie z planem, Maserati nie wymagało gorączkowo przeprowadzanych w ostatniej chwili napraw, wszystkie kwestie organizacyjne i administracyjne, w tym audyt bezpieczeństwa, zostały załatwione wcześniej i bez problemów, więc ostatnie dwa dni mogliśmy przeznaczyć na odpoczynek i stopniowe przestawienie się na ‘tryb regatowy’.

Mieliśmy także sporo ‘obowiązków reprezentacyjnych. 

 Organizatorzy zaprosili mnie do wzięcia udziału w konferencji prasowej, a to pociągnęło za sobą także kilka indywidualnych wywiadów dla australijskich stacji telewizyjnych i wizyty dziennikarzy i kamer na Maserati. Byliśmy pod dużym wrażeniem zainteresowania mediów, w Europie, nawet przy okazji dużych wyścigów takich jak Fastnet czy Middle Sea Race, raczej z takim się nie spotykamy.

Kolacja Wigilijna w gronie członków naszej ekipy, ich rodzin i przyjaciół, a także Asi Pajkowskiej i Alka Nebelskiego, a więc dobrze ponad 30 osób, odbyła się w polskiej restauracji o swojskiej nazwie Na Zdrowie. Dania typowo polskie i wigilijne, atmosfera świetna. Wyszło chyba najlepiej jak może wyjść gdy Święta trzeba spędzić tysiące kilometrów od domu, bez śniegu i tradycyjnych choinek. W pierwszy dzień Świąt, na prośbę organizatorów, przyjęliśmy jeszcze na pokładzie wizytę Świętego Mikołaja. Serio, przypłynął motorówką z irlandzką banderą (bo i sam Święty Mikołaj okazał się być Irlandczykiem) i swoimi elfami, oraz workiem prezentów. Zaprosiliśmy do udziału rodziny członków naszej załogi i przez dobrą godzinę wszyscy mieli świetną zabawę, a kilka stacji telewizyjnych kolejny materiał z naszym udziałem. 

I wreszcie nadchodzi 26 grudnia, dzień, na który oczekiwali wszyscy uczestnicy, niektórzy na spełnienie tego żeglarskiego marzenia czekali kilka miesięcy, inni kilka lub kilkanaście lat. Dzień, w którym załogi prawie 160 jachtów wystartują do słynnego klasyka, do słynnego ‘wielkiego wyścigu na południe’. Do wyścigu, o którym jeden z komentatorów telewizyjnych  powiedział, mówiąc o startujących tutaj gwiazdach światowego żeglarstwa; ‘nieważne ile startów w Pucharze Ameryki czy Volvo Ocean Race ktoś ma na koncie. Każdy z nich chce wystartować w Sydney Hobart.

Sam start w zatoce Sydney 26 grudnia to niesamowite przeżycie dla uczestników i spektakularne widowisko dla wszystkich, które zaczyna się już kilka godzin przed wyznaczonym na godzinę 13 czasu miejscowego sygnałem startowym. Już od wczesnego rana do mariny Cruising Yacht Club of Australia ciągną setki uczestników i widzów. To tam właśnie jest zacumowana część biorących udział w regatach jachtów, to tam znajduje się Race Village z olbrzymim telebimem, na którym transmitowany będzie start, to tam czeka ciężarówka, która zabierze rzeczy uczestników do Hobart. W jachtklubie i na pomostach setki kibiców mieszają się z idącymi na jachty załogami. Kamery, aparaty fotograficzne, ostatnie wywiady dla mediów i jeden po drugim jachty wypływają z mariny i zmierzają na start.

W tym roku organizatorzy, ze względu na ilość startujących, ustawili aż cztery linie startowe zachowując ten sam moment startu dla wszystkich. Przed skierowaniem się na południe jachty czeka jeszcze ominięcie boi kierunkowych, których kombinacja dla poszczególnych linii startowych powoduje, że już po kilkunastu minutach od startu następuje wyrównanie i w efekcie jachty mają do przepłynięcia taki sam dystans.

Wystartowaliśmy, z pierwszej linii z największymi i najszybszymi jachtami, konserwatywnie nie chcąc ryzykować awarii lub kolizji, spokojnie przehalsowaliśmy zatokę Sydney, a po pierwszej boi kierunkowej zaczęliśmy wyprzedzać bezpośrednią konkurencję. Po drugiej i ostatniej boi ‘odpaliliśmy’ asymetryczny spinaker A3 i dosłownie odlecieliśmy na południe. Żeby dać obraz osobom pływającym na jachtach turystycznych i odnotowującym przebiegi rzędu 100 – 200 mil na dobę; w ciągu pierwszych 6 godzin wyścigu przepłynęliśmy 120 mil ! A3 niestety nie wytrzymał, być może błąd w trymowaniu, być może po prostu pech. Ale w efekcie strata czasu na zmianę żagla i mozolne odrabianie utraconego do konkurencji dystansu. Już na tym etapie zaczęły się rysować różnice w strategii. Część jachtów w poszukiwaniu lepszego wiatru trzymała się bliżej wybrzeża (z czołówki w tej grupie znalazł się jeden z faworytów – Wild Oats XI, a także spora grupa jachtów klasy TP52), a część poszukiwała lepszych warunków bardziej na wschód (tu z kolei najdalej odjechał Comanche, my także obraliśmy taką właśnie strategię). I tu wyjaśnienie pozwalające lepiej zrozumieć co wydarzyło się w dalszej części wyścigu: na trasie wyścigu spodziewaliśmy się przynajmniej dwóch, a być może trzech stref słabego wiatru – a w zasadzie, jak się okazało później stref bez wiatru. Ich ominięcie lub przynajmniej przepłynięcie w ‘najwęższym’ miejscu było kluczem do sukcesu w tegorocznym wyścigu. Boleśnie doświadczył tego walczący o 10 już zwycięstwo Wild Oats XI, w pewnym momencie zrównaliśmy się z nim i byliśmy przekonani, że miał jakąś poważniejszą awarię, bo wydawało się nieprawdopodobne żeby ta warta miliony dolarów super maszyna regatowa obsadzona przez gwiazdy światowego formatu po kilkunastu godzinach wyścigu ‘plątała’ się gdzieś wśród – przy całym szacunku dla tych jednostek – TP52. Dodatkowo każda strefa słabego lub bardzo słabego wiatru (mam na myśli wiatry o prędkości spadającej momentami nawet do 2-3 węzłów) dawała  szanse mniejszym i lżejszym jednostkom na dogonienie nas i w tym doganianiu prym wiodły bardzo lekkie jachty TP52. Z obserwacji naszej bezpośredniej walki z jachtami 60-70 stopowymi i TP52 wniosek był prosty: do 10 węzłów wiatru byliśmy szybko doganiani, od 12-13 zaczynaliśmy powoli odrabiać straty, powyżej 15 nasza przewaga była już widoczna gołym okiem, a powyżej 20 po prostu odjeżdżaliśmy. Niestety tych silnych wiatrów było raczej mało, przeważały słabsze. A w dodatku ‘zaliczyliśmy’ po drodze dwie dziury wiatrowe, podczas gdy części jachtów, z którymi bezpośrednio konkurowaliśmy udało się ograniczyć wizyty w ’strefach parkowania’ do jednej. Tu znów dla pokazania skali problemów: przy wyścigu trwającym dla nas 54,5 godziny aż 10 spędziliśmy stojąc lub płynąc z prędkością nie przekraczającą 5 węzłów. W ostatniej fazie wyścigu, w zatoce Storm Bay i na rzece Derwent stoczyliśmy jeszcze pojedynek ze słynnym TP52 Ichi Ban. Wiatr siadł do poniżej 10 węzłów, Ichi Ban nas wyprzedził i gdy znów powiało 13-14 zabrakło już dystansu na odrobienie strat. Szkoda 11 miejsca, ale na pocieszenie powiem, że Ichi Ban ostatecznie wygrał tegoroczny Sydney Hobart w czasie skorygowanym. W czasie bezwzględnym wygrał Comanche, a Wild Oats XI będzie musiał poczekać do przyszłego roku by znów spróbować odnieść historyczne 10 zwycięstwo.

Ale przeżycia związane z tymi regatami nie zakończyły się w momencie przekroczenia linii mety. Po zrzuceniu żagli zostaliśmy skierowani do basenu jachtowego gdzie przepłynęliśmy wzdłuż nabrzeża pełnego restauracji i kawiarni. Płynęliśmy powoli, z załogą ustawioną na burcie, a setki ludzi wiwatowały na nasze powitanie, na powitanie załogi, która właśnie ukończyła słynny Rolex Sydney Hobart Yacht Race. Tego powitania w Hobart nigdy nie zapomnimy.

Pokuszę się podsumowanie naszego startu. Ostatecznie uplasowaliśmy się na 12 pozycji. Czy mogło być lepiej ? Mogło oczywiście, zawsze może być lepiej. Ale patrząc na to realistycznie; zajęliśmy miejsce, na które pozwoliły nam warunki pogodowe, nasze umiejętności i konkurencja. Przed nami, ekipą zapalonych i doświadczonych, ale jednak amatorów znalazły się tylko zespoły w pełni profesjonalne, dysponujące olbrzymimi budżetami, naszpikowane gwiazdami światowego żeglarstwa regatowego i przygotowujące się do kolejnej edycji wyścigu już od dnia zakończenia poprzedniej. Nasz start to olbrzymie przeżycie dla wszystkich członków zespołu, z których większość jeszcze rok temu nawet nie marzyła o takim wyczynie, a ostateczny rezultat to duży sukces. 12 miejsce w słynnym wyścigu Sydney Hobart to wynik, który będziemy wspominać do końca życia, wynik pozostający poza zasięgiem większości amatorów.

Wspomnę jeszcze o innych Polakach, którzy płynęli w tym roku. Asia Pajkowska wystartowała na jachcie Rogue Wave. To nie jest jednostka regatowa, a załoga jest całkowicie amatorska, więc nie powinniśmy patrzyć na jej wynik. Ważne, że jedna z najwybitniejszych żeglarek na świecie, bohaterka dwóch samotnych rejsów dookoła świata, w tym bez zawijania do portów, specjalizująca się w żeglarstwie samotnym lub w załogach dwuosobowych mogła wystartować i dumnie reprezentować polskie barwy. A my będziemy trzymać kciuki za jej kolejny start w transatlantyckich regatach załóg dwuosobowych (które już raz wygrała), gdzie Asia znajdzie się w swoim żywiole. Niestety nie dopłynął do mety Filip Pietrzak. Hollywood Bouleward stracił płetwę sterową i musiał się z wyścigu wycofać. Wielka szkoda, bo ten wysoko ceniony dziobowy startował w Sydney Hobart już po raz czwarty, ale dotychczas tylko dwa razy ten zawsze bardzo trudny wyścig ukończył. Nawet jednak z takim wynikiem pozostaje jednym z dwóch tylko Polaków mających na koncie dwie mety w Hobart. Będę mocno kibicował Filipowi za rok, bo jestem pewien, że na tą trasę powróci. 

Mam też nadzieję, że w przyszłym roku wystartuje więcej polskich ekip. To trudny wyścig, organizacyjnie bardziej skomplikowany, niż regaty w Europie lub na Karaibach, koszty są znacznie większe, a i okres świąteczny nie sprzyja takim planom. Ale Rolex Sydney Hobart Yacht Race to marzenie każdego żeglarza. A my pokazaliśmy, że marzenia warto i można spełniać.

Nasza ekipa popłynęła i świętowała sukces w składzie; Jacek Siwek, Jacek Piotrowski, Małgorzata Kotańska, Tomasz Szela, Marek Woszczyk, Bertrand Jasiński, Artur Litarowicz, Robert Wójcicki (wszyscy Polska), Jure Cesarek (Słowenia), Steve Rae (Nowa Zelandia), Sam Mancuso, David Burt, Russell McLaren-Burns, David Blanchfield (wszyscy Australia), Martin Stromberg (Szwecja), Onno Schenk (Holandia).

Pozdrawiam serdecznie

Jacek

źródło: sparta.augustow